Zjazd rodzinny

       Hej. Piszę chwilowo, jako intruz we własnym domu. Siedzę w swoim pokoju, trochę głodny, ale wszystkie miejsca są zajęte, a szukanie wolnego nawet mnie w zasadzie nie interesuje.
       Zjazd rodzinny, chyba trzeci, w którym uczestniczyłem, jeśli mnie pamięć nie myli. Poprzednie zdaje mi się, że pamiętam, ale w sumie byłem na tyle młodszy, że nie wryły mi się w pamięć niczym ciekawym. Teraz jestem parę lat starszy i mam nadzieję, że za parę lat pamięć o wczorajszych przeżyciach będzie tylko mglistym wspomnieniem.
       Zjazd, jak to zjazd. Festiwal wspólnego onanizowania się, pt. "Jaka nasza rodzina jest wspaniała, jak to się fajnie zjeżdża, jak się wszyscy razem trzymają, a teraz idziemy na jednego". Oczywiście rodzina jest tradycyjna, więc uroczystość rozpoczyna wspólna msza w kościele parafialnym. Jako członek rodziny także biorę w niej udział, bo siostra zapytała mnie, czy nie zagrałbym na gitarze do dwóch, trzech pieśni. Zgadzam się, bo to moja siostra i jest super. I nie będzie mnie zmuszać do aktywnego uczestnictwa we mszy, więc mogę sobie siedzieć na chórze z gitarą, czekając na dwa wielkie momenty. Z wysokości chóru (czyli miejsca przy organach, nad wejściem do kościoła) obserwuję sobie, jak się wszyscy odjebali. Co najmniej, jak na procesję na Boże Ciało. Gdyby bardziej mi zależało na czymkolwiek dookoła tego zjazdu, to może bym się nawet zawstydził, że jestem w jeansach, T-shircie i bluzie, ale na całe szczęście osiągnąłem w świątyni stan świętego spokoju.
       Msza się kończy, wiara już nie może się doczekać, żeby się pokończyć - jak już wspominałem, jesteśmy rodziną z tradycjami. Jeśli dobrze pamiętam, to zebrało się nas maksymalnie do trzech pokoleń wstecz i jedno wprzód, licząc ode mnie. Pradziadek miał dzieci ośmioro, a prawie każde z nich coś koło czwórki. Do tego ich współmałżonkowie, dzieci i w kilku przypadkach dzieci ich dzieci. Na miejsce obiadu i hulanek zabrał nas więc jeden autobus i kilka aut. Sala była dość ciasna, jak już wszyscy upakowali się do środka usadowiłem się wśród dwóch z trzech kuzynów, których lubię. Pozostałych trzech dzielę na trzy kategorię: "trawię", "chyba nie lubię" i "zdecydowanie nie lubię". Może to nie przypadek, że wszyscy trzej są braćmi.
       No dobra, wszyscy siedzą i w końcu pojawia się rosół, a chwilę potem mięsa. W końcu wstaje jakiś Janusz, Andrzej, Piotr, czy inny wuj o tradycyjnym polskim imieniu i zaczyna opowiadać, dlaczego się tu zebraliśmy, jaka to wspaniała rodzina, czym się zajmował pradziad, dlaczego któraś z ulic w jakiejś miejscowości nazywa się tak, jak się nazywa i wypijmy zdrowie. Pierwszy oficjalny stukot kieliszków. Wcześniej było już trochę nieoficjalnych, a potem już cała masa, przerywana jedynie paroma więcej pięknymi toastami.
       Na początku bawiłem się nieźle. Siedziałem wśród niewielkiej części rodziny, którą lubię naprawdę, nie musząc rozmawiać z całą resztą. Czasem wychodziłem na fajkę, czasami wśród rozmów było nawet coś zabawnego, także jak na wszech otaczający chaos, nie było źle. Gdy już wszyscy się najedli, a przede wszystkim napili, ruszyła sala taneczna. DJ-em został kuzyn CNL ("chyba nie lubię"), którego ksywka nie przez przypadek jest jednocześnie nazwą tłustego rodzaju świńskiego mięsa. Wtedy moje dobre samopoczucie ulotniło się szybciej, niż kolejna butelka wódki przy stole wujów.
       Powiedzmy sobie jasno, otwarcie i wprost. Disco-polo, to nie muzyka. Jak tolerancyjny bym nie był na wszelkie światopoglądy, ulubione książki, filmy, gatunki muzyki, tak dalej na dźwięk dźwięków syntezowanych z jakiejś podłączonej do prądu maszyny mózg się nagle kurczy, dostaję gęsiej skórki, a kołnierzyk robi się zbyt ciasny. Przez twe oczy, twe oczy zielone mi najzwyczajniej w świecie coś odpierdala, robi się smutno i czuję się jak eksponat w zoo. Za szybką migają mi kolorowe kiecki, gdy spierdalam z gitarą na hamak. Dzięki Ci dowolny słuchający Boże, że siostra poprosiła mnie o granie na tej mszy. Przetrwałem w swoistej hibernacji jakąś godzinę, po czym stwierdziłem, że w sumie to jest już za zimno i wypadałoby wrócić na salę, żeby pokazać, że żyję. Na szczęście moje towarzystwo było na swoim miejscu, więc dosiadłem się do oglądania meczu z telefonu komórkowego. Na moje nieszczęście po chwili dopadła mnie ciocia, jedna z organizatorek zjazdu i zaczęła wyciągać na parkiet, na którym mnie jeszcze nie widziała. Na słowa "Chodź, zrobisz cioci przyjemność" zaryzykowałem "Nie, dziękuję", ale ilość alkoholu w jej krwi była troszkę za mała, by złapać się na taki podstęp. Jednocześnie ilość alkoholu była na tyle duża, że w ogóle odezwała się do mnie słowami innymi niż "Dzień dobry", albo "Nie wiesz gdzie jest tata?", a takiego incydentu nie pamiętam od wielu, wielu lat, mimo że przez dobrych dziewiętnaście mieszkaliśmy zupełnie po sąsiedzku, o czym sama nie omieszkała wspomnieć, by zachęcić mnie do wyjścia z siebie i wejścia w disco. Długo grzecznie odmawiałem, aż poddała się i zamiast upatrzonej ofiary zabrała ze sobą moją kuzynkę.
       Czas chyba najwyższy przejść do sedna sprawy i do momentu, który zmotywował mnie do pojawienia się tutaj po dwóch miesiącach. Był to nie kto inny, a sam CNL. Gdy większość gości była w sali z jedzeniem i alkoholem, nastąpiło uroczyste podziękowanie od młodszego pokolenia dla organizatorów zjazdu, dzięki którym wszyscy się tak świetnie bawimy. Były "sto laty", "i jeszcze jedne" i cała reszta wiązanki, aż w końcu rozochocony CNL zaintonował: A ktoooo się w styyyyczniu uuuuurodziiiił... Na szczęście publiczność nie przyjęła gorąco debiutu i CNL po lutym się poddał. Wrócił do swojego stołu, który stał zaraz obok mojego. Tak się składa, że dwaj kuzyni, których lubię i którzy oglądali ze mną (a dokładniej ja oglądałem z nimi) mecz, byli urodzeni w styczniu. CNL oczywiście też o tym pamiętał, postanowił po chwili wytknąć słowami "Ale wiecie, że zjebaliście, nie? No super...", okraszonymi podniesionym w górę kciukiem, uśmiechem politowania i innymi gestami przepełnionymi taką pogardą, że chciało mi się rzygnąć żółcią. Wybrał sobie chyba dwie jedyne osoby na sali, które by mu nie odpyskowały i którym mógł swobodnie ciskać w twarz gównem, byleby nie przyznać się przed sobą, że tym razem sam się zbłaźnił. "Jakbyście wstali to wiecie jakie brawa byście zgarnęli?" kontynuował CNL, na co nie wytrzymałem, parsknąłem i podjąłem: "No właśnie, ale byście kurwa brawa dostali, co za zaszczyt!". CNL chwilę się zastanowił i odparował: "Ciebie to śmieszy, bo ty nie lubisz takich pijackich imprez". Nie wdawałem się w dalszą dyskusję, bo wiem, że z CNL, szczególnie napierdolonym jak messerschmitt, nie ma to najmniejszego sensu. Co z tego, że odpowiedziałbym, że to z nim nie lubię pić? Że to w rodzinie, szerszej niż najbliższa, czuję się obcy? Skwitowałby to kotłującym się w nim już od lat, że mi się wydaje, że jestem najmądrzejszy. Problem w tym, że to jemu się wydaje, że mi się wydaje, że jestem najmądrzejszy, a ja w najgorszym wypadku jestem niewiele mądrzejszy od niego. W każdym razie tak mi się wydaje.

Komentarze

  1. Hej. Czytam Twojego bloga od dawna, lecz dopiero teraz zauważyłem kolejny wpis. Uwielbiam go czytać, szczególnie że masz dużo do powiedzenia i zawsze ubierasz w to ciekawą formę. Szczere gratulacje, że Ci się chce.

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Swój styl pisania nazwałbym impulsywnym - najpierw wpadam na pomysł na opowiadanie, odczekuję parę miesięcy, po czym znienacka tekst jest gotowy. A jeśli chodzi o pierdoły z życia, to czasami piszę jeszcze w trakcie ich trwania, żeby odetchnąć.

      Tak, czy siak, dziękuję!

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Jest super.

Studia, życie i cała reszta