Posty

Wyświetlanie postów z 2015

Kolacja

       Łup. Łup. Łup. Dłoń kobiety odwraca kawałek mięsa. Łup. Łup. Łup. Po chwili ląduje na patelni z satysfakcjonującym sykiem. Kilka minut smażenia z jednej strony i obrót na drugą. Kiedy już mięso z obu stron wygląda apetycznie wbija się w nie widelec i przenosi je na niewielki talerz.        Patrycja bardzo się starała. Chciała, żeby ten wieczór był idealny. Zaplanowała absolutnie wszystko, od romantycznego spaceru z ulubioną muzyką, po uroczystą kolację, na której składniki polowała od samego rana. Mięso było już gotowe, słabo wysmażone, tak jak lubił jej towarzysz. Zabrała się za pieczenie żeberek, które marynowały się od kilku godzin, a potem wyjęła wątróbkę z lodówki. Pokroiła ją na mniejsze kawałki i rzuciła je na gorącą nadal patelnię.        Korzystając z chwili spokoju Patrycja zaczęła wspominać początki znajomości. To już rok, jak razem mieszkają, aż ciężko uwierzyć jak ten czas leci. Wydaje się, jakby wczoraj spotkali się pierwszy raz, a teraz są przecież niemal nie

Para

       Z dużej beczki, połączonej z systemem rurek, rur, co raz większych tłoków i przekładni, spadła kropelka wody. Mijała kolejne zębatki, łańcuchy i śruby, by w końcu rozbić się na czubku spoconej głowy Bernarda, sypiącego węgiel do buchającego gorącym powietrzem pieca. W goglach na jego czole odbijały się płomienie, a jago wysiłki rekompensował przyjemny świst przesuwającego się za zakurzonym iluminatorem świata. Podłoga drżała znanym rytmem, zgodnym z równo ułożonymi podkładami kolejowymi, które potężna maszyna zostawiała za sobą. Królowa kolei wypluwała pióropusz pary kłębiącej się na tle wielkiego czerwonego słońca, sunącego leniwie w stronę horyzontu.        Bernarda rozpierała duma. Raz po raz zbierało mu się na taki nastrój, a wtedy z uśmiechem na ustach rozmyślał o swojej maszynie, którą znał na wylot. Pamiętał o każdym zakamarku i najmniejszym trybiku, bez którego lokomotywa nie ruszyłaby z miejsca, wiedział jak zadbać o największe tłoki, z jakimi częściami obchodzić się

Księżniczka

       Dawno, dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma morzami i siedmioma lasami mieszkał smok. Był dość typowym przedstawicielem swojego gatunku - lubił zjadać ludziom bydło, spopielać słomiane strzechy i ryczeć podczas majestatycznego lotu. No i oczywiście porywał księżniczki.        Zdarzyło się pewnego upalnego lata, że wojska miejscowego włodarza oddaliły się od stolicy z powodu działań wojennych - na zamku została tylko niewielka drużyna, którą w większości oddelegowano do osobistej gwardii władcy. Smok bezlitośnie wykorzystał moment osłabienia i przeprowadził pozorowany atak na skarbiec, bo w końcu wszyscy wiedzą, że bestie lubią błyskotki. Spanikowany król wysłał do obrony kosztowności całe pozostałe wojsko, a wtedy wielki jaszczur zmienił cel i niepostrzeżenie uprowadził niestrzeżoną księżniczkę. Ta z początku wrzeszczała z przerażenia, ale po chwili omdlała w szponach porywacza i razem oddalili się od twierdzy.        Smok leciał i leciał, byle dalej od wściekłego

Superbohater

       Miasto szklanych drapaczy chmur, skąpane w promieniach słońca. Błękitne niebo zachęcające masy ludzi do wyjścia na zewnątrz, gdzie wszystko ginie w plątaninie nóg, gazet i kół żółtych taksówek. Jak na amerykańskie miasto przystało toczyła się tu też jakaś epicka bitwa między lokalnym superbohaterem, a jego odwiecznym arcy wrogiem.        Colin Berton (czyli prawdziwe nazwisko zamaskowanego mściciela) przeleciał właśnie przez środek biurowca wśród akompaniamentu wrzasków, pisków, krzyków i brzęku tłuczonego szkła. Dookoła kłębiły się kartki ze zniszczonych stolików, drzazgi z pękających biurek i fragmenty wszelkiego rodzaju kubków pracowników jakiejś korporacji.        Colin Berton, tego samego dnia wieczorem, w swoim domu, przy swoim biurku, z nosem nad papierami, długopisem w ręku i dużym kubkiem kawy stojącym obok. Wziął łyk gorącej, ciemnobrązowej cieczy i zabrał się do pisania. - Zniszczeniu... uległy... - mówił do siebie - biurko ze sklejki... standardowe... razy dwa

Berserker też ma uczucia

       Dawno, dawno temu, gdzieśtam, kiedyśtam, między kimśtam, a kimśtam innym odbywała się wielka bitwa. Bitwa, jak to bitwa - mnóstwo trupów, huk armat, kurz unoszący się spod końskich kopyt podczas szarży. Słońce prażyło niemiłosiernie, więc zakutym w metalowe pancerze wojownikom nie było szczególnie komfortowo. Strugi potu wsiąkały w spieczoną ziemię i już po chwili nie ma po nich śladu. Trochę dłużej widniały plamy krwi, ale i tak po jakimś czasie zostawał tylko czerwony piach.        Młodzi wojownicy ochoczo rzucili się na pierwszy ogień, pamiętając o chlubnych opowieściach nauczycieli władania bronią, słysząc zagrzewających do walki dowódców i widząc w oddali namiot wspaniałego władcy, dla którego chwały poświęciliby życie. No i poświęcali. Ci którzy przeżyli, szybko uczyli się nie pamiętać niczego. I zabierać zapasową bieliznę. Po pierwszym uderzeniu zapachowi krwi na polu bitwy towarzyszyły zapachy wymiocin i ekskrementów. Chwała wam, polegli.        Weterani walcz