Superbohater

       Miasto szklanych drapaczy chmur, skąpane w promieniach słońca. Błękitne niebo zachęcające masy ludzi do wyjścia na zewnątrz, gdzie wszystko ginie w plątaninie nóg, gazet i kół żółtych taksówek. Jak na amerykańskie miasto przystało toczyła się tu też jakaś epicka bitwa między lokalnym superbohaterem, a jego odwiecznym arcy wrogiem.
       Colin Berton (czyli prawdziwe nazwisko zamaskowanego mściciela) przeleciał właśnie przez środek biurowca wśród akompaniamentu wrzasków, pisków, krzyków i brzęku tłuczonego szkła. Dookoła kłębiły się kartki ze zniszczonych stolików, drzazgi z pękających biurek i fragmenty wszelkiego rodzaju kubków pracowników jakiejś korporacji.
       Colin Berton, tego samego dnia wieczorem, w swoim domu, przy swoim biurku, z nosem nad papierami, długopisem w ręku i dużym kubkiem kawy stojącym obok. Wziął łyk gorącej, ciemnobrązowej cieczy i zabrał się do pisania.
- Zniszczeniu... uległy... - mówił do siebie - biurko ze sklejki... standardowe... razy dwadzieścia trzy... szyba zewnętrzna dwa na dwa metry... razy osiem... ścianka działowa cztery centymetry... razy czterdzieści siedem... kubek... - mijała godzina dwudziesta.
       Na końcach pięści bohatera znajdował się rzeczony arcy wróg. Miał na sobie uniwersalny strój antybohatera z łopoczącą peleryną. Na ustach grymas godny prawdziwego czarnego charakteru - nic dziwnego, że ludzie dookoła wyciągali telefony i zaczynali sytuację nagrywać. Tymczasem Colin zmienił odrobinę trajektorię lotu i wbił przeciwnika w asfalt. Samochody z piskiem opon hamowały i skręcały uderzając w znaki, hydranty i co tylko jeszcze stało im na drodze. Oczywiście nikt nie został poważnie zraniony.
- Sygnalizacja świetlna razy dwa... hydrant czerwony razy jeden... różne znaki drogowe razy piętnaście... dwadzieścia jeden metrów kwadratowych asfaltu... - Colin wziął łyk letniej kawy i pisał dalej - samochód marki... - minęła dwudziesta druga.
       Teraz inicjatywę przejął czarny charakter. Zaczął od szybkiego ciosu w szczękę, po czym zasypał bohatera gradem uderzeń w tors. Colin zachwiał się lekko, ale nie dał się i zaraz przeszedł do kontrataku. Chwycił wroga w pasie i miotnął nim przed siebie. Ten przebił się przez sklepową witrynę, zniszczył kilka regałów i głucho uderzył w betonową ścianę.
- Trzy telewizory Sony... regał sklepowy razy siedem... cztery kuchenki mikrofalowe... osiemnaście butelek napoju... - Colin upił łyk chłodnej kawy i spojrzał na wskazujący północ zegarek.
       Gdy Colin wbiegł przez zrujnowaną wystawę, jego wróg leżał jeszcze w pyle. Na wszelki wypadek uderzył go jeszcze kilka razy w głowę, a po chwili namysłu skuł mu ręce za plecami. Potem uniósł go i wzbił się w przestworza, kierując się prosto do więzienia stanowego. Oczywiście nie wszedł przez drzwi, tylko przebił dach bezpośrednio nad biurem naczelnika.
- Metr kwadratowy betonowego dachu o grubości pół metra... biurko mahoniowe... kryształowa lampa stojąca... sto osiemdziesiąt trzy książki o następujących tytułach... - tutaj Colin zaklął i dobitnie wyraził swoje zdanie na temat naczelnika i jego dziwnych skłonności. Minęła czwarta w nocy, a superbohater upił łyk zimnej kawy.

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Zjazd rodzinny

Jest super.

Studia, życie i cała reszta