Scenki z życia

       Wakacje. Nie byle jakie, bo ponoć najdłuższe w moim życiu, tak mnie wszyscy straszą. Ale co tam, przede mną jeszcze całe studia, więc chyba nie będzie najgorzej. No nieważne, skupmy się na teraz. Jestem już dorosły, więc wypada pracować. Tak mi wszyscy mówią. Ci sami, którzy mówią, że mam najdłuższe wakacje i powinienem je wykorzystać. Co drugi tydzień chodzę więc od poniedziałku do soboty na miejskie targowisko i pomagam swojemu tacie na stanowisku sprzedawca. Tylko sprzedawca, nie "kasjer-sprzedawca", bo kasa fiskalna jest odrobinę ponad moje siły. To tylko targowisko, więc nikt się nie czepia i nie żąda ode mnie paragonu. Występuje za to kilka innych ciekawych zjawisk.
       Przede wszystkim zastanowiłem się, dlaczego ludzie przychodzą na targ? Odpowiedź przyszła szybko, bo i nie była to szczególnie trudna zagwozdka - chcą kupić towar z myślą, że tutaj to wszystko zdrowsze, świeższe, w ogóle z polskiej wsi, super ekologiczne jajka prosto z kurzej dupki, jeszcze ciepłe, no i można porównać ceny na kilku różnych stoiskach, kupić więcej i zapłacić mniej. A nuż się uda potargować. Częściowo to nawet działa - ludzie mają wrażenie, że kupując hurtem dostają lepszą cenę niż inni. Nie myślą o tym, że każdy, kto kupuje przykładowo cały worek ziemniaków dostaje taki sam upust. No i wszyscy są zadowoleni - ja, bo dostaję więcej pieniędzy i klient, bo udało mu się wykorzystać swoje naturalne talenty do obniżania ceny towarów, które mają stać się jego własnością.
       No dobra, ale to też jest dość oczywiste dla ludzi, którzy robią gdziekolwiek zakupy. Promocje to żadna nowość. Kup dwa, to trzeci dostaniesz za pół ceny. Kup osiem, to dziewiąty nawet za darmo. Bywają jednak gracze o wiele bardziej ambitni. Łatwo takiego poznać. Sposób w jaki patrzy na warzywa świadczy o głębokiej pogardzie. Pokręci nosem, obejrzy sobie ładne pomidory, ale od razu widać, że kieruje się po spirali do tego kartonu, gdzie leżą te gorszej jakości, powybierane ze wszystkich innych rodzajów. Nie to, że zepsute. Po prostu przygniecione gdzieś z jednej strony, troszkę bardziej miękkie niż pozostałe, z jakąś małą plamką, albo upaprane po bliskim kontakcie z ziemniakiem. Przejdźmy jednak do klienta. Na potrzeby wizualizacji wyobraźmy sobie starszą kobiecinę z chytrym wzrokiem. Podchodzi taka pani do wspomnianego wcześniej kartonu i wybiera. Wybiera i wybiera, i wybrać nie może, ale w końcu się udaje - upolowała dwa ładne pomidory na szrocie. Dwie sztuki, nie dwa kilo. Z miną zwycięzcy podchodzi ze zdobyczą do wagi, niczym kot niosący mysz w zębach. Patrzy na mnie, gdy ważę towar:

- To będzie złoty trzydzieści. - mówię. (Załóżmy, że wzięła duże pomidory.)
- Ja sobie z tych gorszych wybrałam, to dam ci za nie złotówkę. - odpowiada pewna siebie.
- Czy panią pojebało? Pół godziny stoi pani przy tym jebanym kartonie i wybiera dwa najładniejsze pomidory, a ja mam pani cenę opuszczać?

No dobra, za którymś razem mam tylko ochotę tak odpowiedzieć. Tak naprawdę wybieram jedną z dwóch opcji:

- Przepraszam, ale te są już przecenione i nie mogę więcej opuścić. - mówię, z przepraszającym uśmiechem.

Ewentualnie, jeśli taty nie ma chwilowo w pobliżu, więc i nie można odwołać się do wyższego autorytetu ds. sprzedaży:

- Przepraszam, ale ja tu tylko pomagam i nie mogę nikomu sprzedawać taniej. - i znów uśmiech wyrażający skruchę.

Zwykle to wystarczy. Tak, nie użyłem słówka "zwykle" przez przypadek. Bywają i twardsi zawodnicy, którzy wykonują jeszcze kontratak:

- Ale ja tu jestem stałym klientem, to mi opuść. - mówi pani oburzonym tonem w stylu "i nie mam czasu na więcej komentarzy więc daruj sobie młody".
- Proszę pani. Wie pani ile mamy mieszkańców? Z pięć tysięcy? Może siedem? Przykro mi, ale każdy jest tu stałym kurwa jebanym klientem, bo jako alternatywa są tylko dwa inne małe stoiska z warzywami.

No i znów popuściłem wodze fantazji, ale nawet wspomnienia takich sytuacji zaczynają po pewnym czasie irytować. W rzeczywistości ograniczam się do:

- Proszę pani, cała Golina jest naszym stałym klientem, niestety nie mogę wszystkim obniżać cen.

No i po takim punkcie kulminacyjnym następuje rozwiązanie akcji. Klient pomruczy trochę pod nosem i albo kupuje towar za cenę podaną na początku, albo obraża się, oddaje warzywa i idzie sobie w siną dal. Ale niestety nie na tyle siną, by nie przyjść następnego dnia. Moim osobistym hitem była sytuacja, gdy obrażona klientka owszem, wzięła towar, ale potem poszła do sklepu (mojego taty, na targu stoimy tylko w sezonie letnim) i naskarżyła na mnie moim rodzicom. Dobra, rozumiem, gdybym miał tak z osiem lat mniej i faktycznie coś pomylił, czegoś nie wiedział etc. Cóż, eufemistycznie powiem tylko, że zazdroszczę jej, że może sobie pozwolić na takie właśnie problemy życiowe.
       Tyle z targowania, ale zajmę się jeszcze jedną kwestią, z którą spotkałem się w handlu - wiedza o produktach. Oczywiście, najlepiej, żeby wszystko było swojskie, wiejskie, od gospodarza, co to pod niebem ciuła, żeby związać koniec z końcem. Trzeba to jednak skonfrontować z realiami czasów dzisiejszych, gdzie wszystko można kupić zawsze. Co za problem kupić owoce w środku zimy. Przecież są w Biedronce truskawki, świeże i napisane, że produkt polski. Tak samo jabłka, gruszki, śliwki, cytryny, mango, banan i ananasy. Wszystko produkt krajowy. No więc taki (stereo)typowy Kowalski pomyśli sobie, że jak to możliwe, żeby w sierpniu, w środku lata truskawki były takie drogie? Że niby się kończą? Kto w to uwierzy? To na pewno sprzedawcy zmawiają się i chowają część towaru, żeby zawyżyć cenę! Jak to czosnek hiszpański? Czemu ten świeży, duży i bardzo dobrej jakości czosnek nie jest polski? W zeszłym tygodniu kupowałem ładniejszy i mi mówiła pani, że polski!
       Cóż. Dla mnie to zwykle taki moment, w którym wzdycham, zdejmuję okulary chowam twarz w dłoniach i błagam dowolnego, słuchającego akurat boga, o jeszcze trochę cierpliwości dla ludzkiej naiwności.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Zjazd rodzinny

Jest super.

Studia, życie i cała reszta