Chłopiec z fajkami

       Było bardzo zimno. Śnieg padał, ale pod kołami pędzących ulicą samochodów i butami przechodniów zmieniał się w brunatną masę.
       Zima. Przez rynek pełen turystów szedł chłopiec, z gołą głową. Niestrzyżone włosy opadały mu brudnymi strąkami na ramiona, dając minimalną ochronę przed przejmującym wiatrem. Na nogach miał buty, zwędził je dzień wcześniej z małego straganu, ale były na niego ze dwa rozmiary za małe, więc cisnęły niemiłosiernie w zmarznięte palce. W jednej z kieszeni brudnej bluzy ściskał zapalniczkę, w drugiej trzymał paczkę tanich, sprowadzonych zza granicy papierosów, które ukradł swojemu ojcu.
       Szedł więc chłopiec przez rynek w pełnym świetle, mimo późnej pory. Nie widać było wcale gwiazd, czy księżyca, ale uliczne latarnie rozpraszały mroki, a kiczowate ozdoby świąteczne mieniły się ze wszystkich sklepów. Był to dzień wigilii Bożego Narodzenia, ostatnia szansa na kupowanie prezentów, potraw świątecznych, czy zapasu alkoholu. Chłopiec nie miał jednak przy sobie pieniędzy na te pierwsze, a do samego alkoholu czuł wstręt, gdyż jego ojciec nie miał w trunkach umiaru. Prawdopodobnie w tym momencie siedział gdzieś ze swoimi znajomkami urżnięty w trupa.
       Chłopiec drżał z zimna i głodu, włócząc się po ulicach, ale w końcu zmęczony hałasem i tłumem ludzi udał się na jakieś osiedle, nie mając najmniejszej ochoty na powrót do domu. Rodzice pewnie znów by go zbili. Najprawdopodobniej matka, bo ojciec rzadko kiedy w ogóle był w stanie ustać na nogach. Nie potrzebowali specjalnego powodu, by sprawić mu lanie, wystarczała jego obecność. Poza tym w domu było tak samo zimno - mieszkali na poddaszu jakiejś starej rudery z oknami zabitymi deskami, bez żadnego pieca.
       W oddali słychać było ryk silników. To sznur samochodów ciągnął się jedną z głównych ulic miasta. Jednak na osiedlu hałas był przytłumiony. Nie było też tak wielu świateł, a przechodnie raczej się już nie zdarzali. Wszyscy siedzieli ze swoimi rodzinami, albo swoimi problemami. Jeszcze inni dawno już spali. Chłopiec usiadł na schodkach przed wejściem do szarego bloku i zziębniętymi palcami wyciągnął z paczki pierwszego papierosa. Przypadkiem upuścił go, więc ten nieco zamókł w brudnym śniegu, ale już po chwili dzieciak trzymał go w ustach. Wyjął zapalniczkę i po kilku pstryknięciach płomień liznął koniec fajki, dzieląc się z nią swoją czerwienią. Chłopiec zaciągnął się mocno, a po chwili strasznie rozkaszlał. Nie dał jednak za wygraną i po paru próbach udawało mu się już utrzymać dym w płucach. Głowę opanowała dziwna lekkość, niezwiązana z żadnym pojęciem ciężaru. Papieros wypalił się, więc dzieciak wyciągnął kolejnego. Palił go znów, póki filtr nie zaczął parzyć go w usta. Chłopak wstał, tupnął parę razy nogami, by się rozgrzać i ruszył ulicą, wyciągając już z paczki następną fajkę. Dym kłuł go w płuca i nie smakował szczególnie dobrze, ale z jakiegoś powodu działał uspokajająco. Dzieciak szedł więc przez miasto w stronę swojego domu, wypalając jednego papierosa za drugim. W ustach niemal zupełnie mu zaschło, a krok miał nieco chwiejny, kiedy w końcu dotarł do podniszczonych drzwi i dostał się schodami na poddasze. Wszedł do mieszkania i zgodnie ze swoimi przewidywaniami usłyszał chrapanie ojca. Matka jednak czekała. Zawsze na niego czekała.
- Paliłeś - wysyczała z obrzydzeniem - Ty mały paskudny złodzieju, myślałam że rok temu wyraziłam się wystarczająco jasno.
       Chłopiec znając zasady uklęknął na podłodze przed ścianą. Oparł się czołem o zimny mur i wyszeptał cichutko - Tobie też wesołych świąt, mamusiu.
       Zaraz potem zaświszczał przecinający powietrze pasek.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jest super.

Zjazd rodzinny

John i komar